Na widok mojego kebaba kolegom aż ślinka cieknie. Uwielbiam go, ale muszę pilnować każdego jego kęsa.

Nie wiem, czy to był głód, alkohol czy po prostu przeznaczenie, ale gdy pierwszy raz zobaczyłem go w świetle neonu przy kebabowni na Pradze, zrozumiałem jedno: TO ON. Ten jeden jedyny. Zrumieniona buła, jakby piekł ją sam Zeus na grillu z gromów, mięso soczyste do granic absurdu, takie że gdy tylko się w nie wgryzłem, miałem ochotę się rozpłakać i podziękować losowi za to, że w ogóle mam kubki smakowe. Sos czosnkowy? Idealnie balansował pomiędzy romantycznym pocałunkiem a zagrożeniem biologicznym dla otoczenia. A warzywa? Jakby zerwane z ogródka w Edenie, zanim jeszcze Adam zdążył coś spierniczyć. Od tego momentu… przepadłem.

I wszystko byłoby idealnie, gdyby nie KOLEDZY. Wiecie, tacy, co udają, że przyszli tylko „na kawę”, ale w rzeczywistości mają radar nastawiony na moją pitę. Pracujemy razem, ale jak tylko zobaczą mnie z owiniętym w folię aluminium cudem z sosem, zaczyna się spektakl. Jeden udaje, że chce tylko „gryza, takiego malutkiego”, drugi przysiada się i mówi, że i tak nie głodny, „ale jak już masz, to może tylko troszeczkę”. A ja? Siedzę spięty jak alarm przy muzeum i pilnuję kebaba jak największego skarbu. To nie jest zwykła buła z mięsem. To moje uczucie. Moja przystań. Mój safe space w świecie pełnym suchych kanapek i słabej zupy dnia.

Zaczęło się od tego, że raz – i tylko raz – zamówiłem najlepszego kebaba w Krakowie i dałem spróbować Michałowi z marketingu. Wgryzł się, a w oczach pojawił mu się błysk. Taki, który widzisz tylko u ludzi zakochanych, albo tych, którzy właśnie odkryli, że sos mieszany to jednak to. Od tamtej pory był jak pies Pawłowa – wystarczyło, że wyjąłem serwetkę, a on już siedział obok. Potem przyszedł Paweł z IT. Niby chłopak cichy, niczym się nie wyróżniał, ale jak raz podpatrzył otwartą stronę slinkacieknie.pl i wiedział skąd zamawiam, to tydzień później sam przytachał identycznego. I wtedy coś we mnie pękło. Poczułem się zdradzony. Jakby wszedł do mojego związku i powiedział: „spoko, ja też z nią teraz chodzę”.

Sytuacja eskalowała. Zacząłem ukrywać kebaba. Jadłem go w aucie, pod biurkiem, raz nawet zamknąłem się w serwerowni, gdzie przynajmniej klimatyzacja chłodziła emocje. Ale i to nie pomogło. Kolega, ten z księgowości – znany plotkarz, którego bardziej interesują zamówienia żarcia niż faktury – zaczął rozpowiadać, że „pewnie coś tam sobie dodaje, skoro tak się ukrywa”. Inni zaczęli mnie obserwować. Codziennie to samo: „Znowu ten sam? Serio? Nie nudzi ci się?” – a ja musiałem udawać, że to tylko żarcie. Tylko że to nie była prawda.

Bo kiedy siedzisz sam, z kebabem ciepłym jeszcze jak uczucie po pierwszym buziaku, i otwierasz folię, z której unosi się ten dymny, mięsny aromat, to czujesz coś więcej. Czujesz, że nie jesteś sam. Że życie ma sens. Że można jeszcze wierzyć w rzeczy stałe, takie jak miłość, czosnek i mięso na obracającym się rożnie. I wtedy wchodzi Michał. I mówi: „Ej, ale może zamówimy razem, to taniej za dowóz wyjdzie”.

Nie. To się skończyło. Mój kebab to nie przystanek autobusowy, na który każdy może wsiąść. To moje serce, mój brzuch i moja dusza w jednym. Od teraz jem go sam. W ukryciu. Ale szczęśliwy. Bo wiem, że prawdziwa miłość nie wymaga tłumaczenia.

Dodaj komentarz

Email niezostanie opublikowany. Imię i Email są obowiązkowe.